Rozmowa z Robertem Rutkowskim, aktorem Teatru im. Adama Mickiewicza w Częstochowie. Aktorem bardzo poważnej roli życia. Roli bez scenariusza.
Redakcja: – Z rozmów z twoimi koleżankami i kolegami po fachu dowiedziałem się, że droga do zawodu aktora wiedzie czasem krętymi drogami. A jak to jest u ciebie?
Robert Rutkowski: – Wychowałem się w Pionkach. To miejscowość położona w sercu Puszczy Kozienickiej, którą otaczał ze wszech stron las. Wybór drogi życiowej to bardziej przypadek, jak i wcześniejsze decyzje. Choćby wybór szkoły średniej. W Pionkach były dwa technika: chemiczne i technikum mechaniczne. Wybrałem chemiczne, ponieważ tam zdawała większość moich kolegów z podstawówki. Szkoła ta powiązana była z zakładami „Pronit”. Osoby interesujące się muzyką zapewne kojarzą tę nazwę, bo tam tłoczone były płyty winylowe. W tamtych czasach produkowano też pociski artyleryjskie, karabinowe, proch bezdymny, proch czarny, trotyl itp...).
Red.: – Od zawodu chemika do zawodu aktora. Ciekawa przemiana.
R.R.: – W szkole podstawowej nigdy nie brano mnie do recytowania wierszy na akademiach czy innych wydarzeniach. Jedyny mistrz, na którego trafiłem, to był nauczyciel historii. Historia do dzisiaj jest moją pasją. Zawsze miałem najlepsze oceny z historii. Właściwie jedyna piątka wtedy na świadectwie była z historii. A na tę chemię trafiłem, bo chciałem być razem z kolegami. I tu się zaczęła moja gehenna, ponieważ CHEMII nagle pojawiło się w moim życiu tak dużo, że przestałem to trochę ogarniać. Nawet napis nad żłobkiem, gdzie pracowała moja mama, świecił napisem „Chemia leczy, żywi i ubiera”. Do tego doszły jeszcze fizyka i dużo matematyki. Na moje szczęście znów trafiłem na świetną historyczkę, która prowadziła kółko teatralne. I tam właśnie zacząłem swoje pierwsze występy. Czyli starałem się jak najlepiej wyrecytować powierzone mi teksty na szkolnych akademiach. Dzięki temu trochę lżej traktowano mnie z przedmiotów ścisłych. Oczywiście musiałem się tego wszystkiego nauczyć, lecz byłem bardziej pobłażliwie traktowany.
Red.: – Kółko teatralne. Czy już wtedy pojawiała się myśl, aby zostać aktorem?
R.R.: – To była pierwsza i druga klasa. Moje pierwsze koty za płoty. Kosztowały mnie dużo lęków te moje pierwsze publiczne występy. Strasznie się ich bałem, ale coś mnie tak do tego ciągnęło. Wtedy nie wiedziałem jeszcze dlaczego. I troszkę przez przypadek (ale przecież nie ma przypadków) trafiłem do Miejskiego Ośrodka Kultury w Pionkach. Były tam sekcje teatralna, fotograficzna, taneczna. Był zespół muzyczny, taki rockowo-bluesowy. Oczywiście „przeciorałem się” przez nie wszystkie. Bo gdy trafiłem do tego Domu Kultury, nagle zobaczyłem, że oprócz chemii są jeszcze inne światy, które mnie akurat bardzo zainteresowały. W konsekwencji spędzałem tam praktycznie cały swój wolny czas. Czyli zaraz po lekcjach w szkole od razu tam lądowałem. No i tak: kończyła się sekcja taneczna, przechodziłem do drugiej teatralnej, aby późnym wieczorem piłować solówki na gitarze elektrycznej. Próbowałem wszystkiego, co tylko można. Trwało to 3 lata, do czwartej, właściwie do piątej klasy technikum.
Red.: – Wiedziałeś już wtedy, że chcesz zostać aktorem?
R.R.: – Chyba jeszcze nie. Chociaż „występowanie” coraz bardziej zaczęło mi się podobać. I za każdym kolejnym razem było lepiej, zdobywałem nagrody, wyróżnienia. Szukając tekstów, zacząłem interesować się literaturą i zdecydowanie więcej czytać. Odkryłem właśnie wtedy prozę iberoamerykańską, którą kocham czytać do dziś. Na przykład po przeczytaniu „Konformisty” Alberto Moravii doznałem poczucia, jak niewiele wiem o życiu. Oczywiście jak zbliżał się koniec szkoły, zaczęły się rozważania co dalej. Z racji na ukończony kierunek „Technologia Materiałów Wybuchowych”drzwi np.: do wojska były szeroko otwarte. Potrafiłem zrobić wszystkie konwencjonalne materiały wybuchowe łącznie z trotylem. Jednak pomyślałem, że tak zwany „saper” może się pomylić tylko raz i właściwie wolę dziedzinę, gdzie mogę się pomylić troszeczkę częściej. Rozważałem historię. Wybrałem szkołę teatralną. Przekonała mnie do tego wyboru koleżanka z mojej miejscowości. Gdy ja kończyłem technikum, ona PWST we Wrocławiu. Pomyślałem właściwie, że czemu nie, jak mi się uda, to się tam dostanę, a jak nie, to będę dalej próbował tę moją historię.
Red.: – Dostałeś się za pierwszym razem? Czy zdawałeś kolejny raz?
R.R.: – Pojechałem na egzaminy nastawiony bardzo optymistycznie. Przygotowałem wcześniej teksty. Powiedziałem sobie: no jak nie teraz, to kiedy? Oczywiście nasłuchałem się wcześniej różnych anegdot, opowieści, jak wyglądają egzaminy. Postanowiłem, że wykonam wszystko tak po prostu, że będę gotowy, serdeczny, uśmiechnięty.... I tak wykonałem ten egzamin. A potem, po dwóch tygodniach okazało się, że jestem na liście przyjętych.
Red.: – Wspomniałeś, że nasłuchałeś się o egzaminach do szkoły teatralnej. Pamiętasz zadania, jakie musiałeś wykonać?
R.R.: – Tak. Oczywiście, na przykład zadania interpretacyjne tekstów wcześniej przygotowanych. Były takie typu, żeby ożywić jakiś przedmiot, żeby zagrać z jakimś przedmiotem i stworzyć z niego partnera do konkretnej krótkiej opowieści. Komisję bardzo interesuje elastyczność i gotowość kandydata, aby mówić teksty zupełnie inaczej niż sobie przygotowywaliśmy. Komisja patrzy na tę gotowość do zmian.
Red.: – Pamiętasz swoje przedstawienia dyplomowe?
R.R.: – Tak, to był „Bal manekinów” na podstawie tekstu Bruno Jasieńskiego. Spektakl trwał ponad półtorej godziny. Było w nim dużo pantomimy. Spektakl z tekstem, ale z dużym naciskiem na ruch, na plastykę ruchu. Grałem w nim kilka postaci. Drugie przedstawienie dyplomowe zagraliśmy z Adamem Hutyrą…
Red.: – ?
R.R.: – Tak, tym Adamem z naszego teatru. To był „Eskurial” Michela de Ghelderode. I w tym drugim dyplomowym przedstawieniu występowaliśmy w maskach.
Red.: – Jedna uczelnia, ten sam teatr. Jak trafiłeś do Częstochowy?
R.R.: – Postanowiłem spróbować w Częstochowie. Przyjechałem tu sam. Dyrektorem naczelnym był Jan Kempa, a artystycznym Tadeusz Kijański. To był 1990 rok. Zapytałem pana Tadeusza, czy nie potrzebowałby takiego chłopaka jak ja. A dyrektor, że nawet miałby dla mnie rolę od nowego sezonu. Lecz kiedy przyjechałem do Częstochowy we wrześniu, był już nowy dyrektor artystyczny Ryszard Krzyszycha. I repertuarowe plany uległy zmianie.
Red.: – Masz swoich ulubionych twórców, teatralny gatunek?
R.R.: – Bardzo lubię teatr i scenariusze Bogusława Schaeffera. A właściwie pokochałem scenariusze schaefferowskie, ten typ teatru, gdzie jest możliwość grania niedopowiedzianego. Grania, które pozwala na dużą dozę improwizacji, pozwala też na włożenie w rolę tego, co siedzi we mnie, w aktorze. Bardzo lubię tego typu dramaturgię, która daje możliwość improwizacji.
Red.: – W twoim dorobku aktorskim masz też role filmowe. Czujesz się lepiej na scenie czy przed kamerą?
R.R.: – Bardzo dobrze czuję się przed kamerą. Od 1999 roku, kiedy się zaczęły te wszystkie znane seriale między innymi: „Na dobre i na złe”, „Złotopolscy” itp..., to grałem w nich przez kilka lat. Zdarza się, że oglądający seriale często postrzegają filmowych bohaterów tak samo jak w codziennym życiu. Grałem kiedyś w takim paradokumentalnym filmie psychopatę, który znęcał się, a w konsekwencji zamordował swoją żonę. Zagrałem najlepiej, jak potrafiłem. Rola poszła w zapomnienie, lecz tylko u mnie. Bo kiedy kupiłem dom, musiałem go wyremontować. Potrzebny był fachowiec. Polecono mi specjalistę stolarza. Pan przyjechał. Opowiadamy, co chcielibyśmy, aby zrobił. Pan dokładnie notuje i bacznie mi się przygląda. A właściwie cały czas patrzy na mnie spod byka. Później żona mi opowiadała, że podszedł do niej i zapytał, czy jestem jej mężem. Po czym powiedział, że widział mnie w telewizji, że jestem bardzo złym człowiekiem. I czy wie, że ja zabiłem swoją żonę?
Red.: – Popularność ma różne oblicza. Myślę, że takich sytuacji jest mało, a więcej, kiedy dziękują ci za twoją teatralną czy filmową kreację.
R.R.: – Często spotykam się z takimi reakcjami, z pozytywnymi uwagami, od osób, które były na przedstawieniu i podobało się. Z opiniami, że przeżyły coś fajnego. Spotykam się też z młodymi ludźmi, którzy gdzieś tam mnie rozpoznają i to jest szalenie miłe. To jakieś potwierdzenie, że to, co się robi, robi się dobrze.
Red.: – Jest rola, której nie zagrałeś, a z którą chciałbyś się zmierzyć?
R.R.: – Wciąż na nią czekam. Ale tak poważnie... Bardzo lubię współczesne sztuki. Typu Mrożek, Walczak, Bizio, Tomek Man. Kocham również klasykę. Bardzo lubiłem grać na przykład u Adama Hanuszkiewicza. Choć nie sądziłem, że u niego zagram tak poważne role. Bo powierzył mi Grabca w „Balladynie”, Czepca w „Weselu”. Zagrałem główną rolę w „Balladach i romansach”, zagrałem też w „Panu Tadeuszu”.
Red.: – Rozmawiamy, siedząc na proscenium dużej sceny częstochowskiego teatru. Dziś widownia jest pusta, lecz kiedy rozlega się ten trzeci dzwonek dla aktorów, to masz tremę przed wyjściem na scenę? Czy towarzyszy ci ona tylko na premierowym przedstawieniu?
R.R.: – Ja mam tremę cały czas. Przy okazji premiery jest oczywiście troszeczkę większa. Ale na szczęście moja trema jest mobilizująca, nie paraliżuje mnie. Powiem ci, że gdybym nie miał tremy przed każdym wyjściem na scenę, wtedy naprawdę zacząłbym się bać. Tak autentycznie. Natomiast za każdym razem mam taki niepokój i on mobilizuje mnie do koncentracji. Ta sztuka koncentracji jest bardzo ważna. Staram się, żeby właśnie trema pozwoliła mi na tyle się skoncentrować, abym wychodził na scenę pewien, po co to robię i dlaczego, że mam tu na scenie coś do załatwienia.
Red.: – Trema cię mobilizuje do większego skupienia nad zadaniem, jakie masz do wykonania na scenie.
R.R.: – Tak. Jestem tylko człowiekiem, nie jestem maszyną do grania.
Red.: – Tak. Człowiekiem z krwi i kości. Dla którego kilka lat temu współpracownicy z teatru prowadzili specjalną zbiórkę.
R.R.: – To był 2020 rok, początek pandemii. A ja zachorowałem onkologicznie. Udało mi się na szczęście dostać do bardzo dobrego specjalisty w klinice w Gliwicach. Nowotwór zaatakował moją krtań. Mój prowadzący i ukochany przeze mnie doktor, docent poinformował mnie, że leczenie będzie prawdopodobnie długotrwałe i bolesne. Nie wiedziałem wtedy, czy jeszcze w ogóle wrócę do pracy. Nie wiedziałem, czy w ogóle stamtąd wrócę i nie wiedziałem, jaki będzie finał tego wszystkiego. Jestem aktorem, który mówi, aktorem, który się porusza, aby wyrazić swoje emocje. Aparat mowy jest w moim zawodzie bardzo ważny. Na szczęście ten mój lekarz, który wziął mnie pod swoje skrzydła, powiedział, że struny głosowe nie są zagrożone i nie jest wskazana żadna operacja. I udało się to wyleczyć przy pomocy bardzo silnych chemioterapii i radioterapii. Tak, to było leczenie bolesne i długotrwałe... Jak się później okazało bez operacji też się nie obyło... Ale to już inna opowieść ;)
Red.: - Dziękuję za spotkanie i rozmowę. Trzymaj się zdrowo. Do zobaczenia na teatralnej scenie i w filmowych kadrach.
R.R.: - Dziękuję za rozmowę. Zapraszam do teatru.
Tekst: Waldemar Jabłczyński
Zdjęcia: Kamil Pawlik